29.02.2012

Środa, zmiana h1 - czyli poczta akbar!

Wysłanym dziś został na pocztę. Cóż, wiosna idzie, a wraz z nią - wszystkimi kolorami tęczy kwitną PIT-y. Księgowa zrywa te pity z grządki i pakuje do kopert, a następnie przekazuje Menadżerce, która z kolei przekazuje je temu cieciowi-ofierze, który akurat się  nawinie. Tym razem byłem to ja.  Pięknie zakopertowane dokumenty czekały na mnie w liczbie... 37 sztuk formatu C5. Wszystkie oczywiście do wysłania poleconym. Przygotowany na najgorsze i zaopatrzony w książkę nadawczą oraz 200 zeta, klnąc pod nosem i spluwając gorzką śliną, wkroczyłem na grząski teren placówki państwowego przedsiębiorstwa doręczycielskiego znajdującego się nieopodal wspominanego już przeze mnie słynnego w Magicznym Mieście targowiska. Powiem jedno - to była trauma. Spędziłem tam ponad godzinę. Wiem, mogło być gorzej, nie takie rzeczy się przeżywało, ale jednak. Poziom frustracji  każdego z osobna uczestnika kolejkowej ciżby napierającej na okienka już na starcie, dosłownie dwie sekundy po wejściu na pocztę automatycznie podnosił się o ok. 30%. Własciwie bez wielkiego powodu - po prostu Polak na poczcie denerwujący się jest i basta. Chciałem jakoś kontestować ten ogólny trend, wyalienowując się - jak to mówią - z rozentuzjazmowanego tłumu, ale nie dało się. Tuż po mnie do urzędu weszła pani, która zająwszy miejsce za mną zapytała do którego okienka stoi ta kolejka. Niestety topografia placówki nie pozwalała na sensowne utworzenie się jednego zbiorczego ogonka, więc do czterech (!) czynnych okienek sformowały się dwie kolejki. Poinformowałem o tym panią i skwapliwie ostrzegłem, że będę miał dużo listów do wysłania. Pani uśmiechnęła się tylko porozumiewawczo i zdradziła, że ona też. Po czym zaczęliśmy licytować się na ilość przesyłek, z którymi przyszliśmy oraz chwalić się swoimi książkami nadawczymi. Oczywiście nie zmieniało to faktu, że ja byłem przed nią, co tak czy siak stawiało mnie w dużo lepszej pozycji. I nie powiem, że nie cieszył mnie taki układ. Niestety pani postanowiła zaryzykować i przeniosła się do drugiej kolejki. Fakt ten spowodował, że bardzo szybko swoje działanie zaczął ujawniać u mnie syndrom SPWK (Stresu Podczas Wyboru Kolejki), objawiający się przede wszystkim w rosnącym z sekundy na sekundę przekonaniu, że na pewno wybrało się zły ogonek - taki który będzie przesuwał się wolniej, niż ten nie wybrany. Rzucane ukradkiem porównawcze spojrzenia potwierdziły moje przypuszczenia. Pani przesuwała się zdecydowanie szybciej niż ja. Merde! Tymczasem w mojej kolejce jakaś zestresowana emerytka w kaloszach w panterkę pomagała właśnie lizać znaczki stojącej przy okienku innej starszej pani - żeby było szybciej. Mruczała przy tym pod nosem coś o Unii Europejskiej i o tym, że w każdym innym kraju poza Polską nie do pomyślenia jest, żeby klienci sami musieli naklejać znaczki na listy. W innym okienku jakaś średnio kumata babcia domagała się wypłaty swojej renty, a urzędniczka jak temu dobremu tłumaczyła, że musi pójść do przypisanej jej placówki, bo tu pieniędzy dla niej nie ma. "Szukajcie, szukajcie", odpowiadała na to rencistka, a inne panie z okienek od czasu do czasu odrywały się od swojej pracy i dołączały do tłumaczeń obsługującej babcię koleżanki. Okazało się również, że nie tylko za mną, ale i przede mną była jakaś kobieta, która miała kilkadziesiąt poleconych do nadania. Gdy stała już jakąś dwudziestą minutę przy okienku, a jej sprawa nie wyglądała na zmierzającą ku końcowi, emerytka w kaloszach energicznie zapukała do drzwi z napisem "naczelnik poczty" i przez ich próg zaczęła się domagac jeśli nie otwarcia kolejnego okienka, to przynajmniej wyznaczenia konkretnych godzin przeznaczonych do obsługiwania klientów z hurtową ilościa listów. Po chwili jednak przerwała, bo nadeszła jej kolej. Niezbyt długo trwała jednak jej radość. Kobieta chciała pierwszy raz w życiu opłacić abonament RTV, dowiedziała się jednak w okienku, że nie może tego zrobić, dopóki nie zarejestruje odbiornika. Biedaczka była zniesmaczona i zaczęła stanowczo protestować przeciwko takim barbarzyńskim zwyczajom oraz dezinformacji, bo ona przecież nie zna numeru seryjnego swojego telewizora i musi go spisać w domu, a potem znów stać w kolejce. W końcu zrozumiała, że potrzebne są tylko jej dane osobowe i że nikt nie będzie od niej wymagał danych konkretnego urządzenia, bo jak by to było, gdyby trzeba było rejestrować każdy nowy odbiornik, dajmy na to zakupiony po uszkodzeniou poprzedniego. I tak dalej i tym podobne...
Gdy zziajany i pozbawiony godności osobistej wróciłem na recepcję, przywitała mnie siedząca za ladą współsiostra w cieciostwie A., która pod moją nieobecnośc zdążyła rozpocząć już swoją popołudniową zmianę. W ramach podsumowania swojej trudnej historii pokazałem jej kompletnie nieczytelną fakturę za znaczki, którą wydrukowano mi na poczcie na pamiętającej chyba olimpiadę w Seulu drukarce igłowej "zżerającej" co drugą linię pikseli w wersie. Do faktury była dołączona karteczka, na której urzędniczka na moją prośbę napisała ręcznie kwotę z dokumentu, na wypadek, gdybym zapomniał, ile zapłaciłem. A. stwierdziła, żebym nie był taki zasadniczy i drobiazgowy, bo na pewno wszystko jest w porządku, tylko po prostu Poczta Polska sporządza faktury po... arabsku. Jak tak, to nic już nie mówię. Salam alejkum!

Ta faktura naprawdę wyglądała prawie tak...

28.02.2012

Wtorek, zmiana h1 - czyli DJ Cieć prezentuje, część 3. albo hotelowe dramaty

Im bardziej wgłębiam się w temat hotelowych wątków i inspiracji w muzyce, tym bardziej widzę, że hotel jest dla twórców rodzajem swoistej teatralnej sceny, w której rozgrywać można rozmaite ludzkie dramaty. Na przykład takie jak u Reginy Spektor.

Regina Spektor, Hotel Song

Regina napisała piosenkę cokolwiek wieloznaczną. Skoczna melodia i ogólnie lekkawa aranżacja są jak puder, który maskuje skazy. Tekst jest... no właśnie, czym? Według mnie to monolog dziewczyny - swoistej królowej życia, która budzi się po kolejnej upojnej nocy - nie sama i nie do końca wytrzeźwiała - w pokoju sprawdzonego już hotelu. Kim jest dziewczyna nosząca moją sukienkę,/ poznałam jej numer na papierowej serwetce,/ ale nie znam jej adresu. Cóż, niektórym nie potrzeba domu, wystarczy, że mają komórkę... I zbiega po schodach/ a portier uśmiecha się,/ usmiechem kupionym za parę monet,/ na znak, że została przyłapana... Się mi podoba taki polukrowany dramat...
A teraz dramat zakopany w piachu:

10cc, Hotel

Pod maską uroczo kretyńskiej wakacyjnej nutki 10cc skrywają sarkastyczną i prześmiewczą pieśń o kiczowatych jak egzotyczna fototapeta postkolonialnych marzeniach nadzianych Amerykanów. Kupmy sobie hotel,/ kupmy sobie jacht,/ zgarnijmy złotą wyspę/ pod słońcem z kokosa. Tu pod grubą warstwą cywilizowanego pudru (piachu?) skrywa się strach przed mitycznym dzikusem-kanibalem: Za drzewem kryje się wielka czarna mamuśka,/ chce nas ugotować,/ zawoła resztę plemienia.
Na koniec dramat dużo bardziej trywialny... 

Julian Smith, Nice Hotel


... jednak jakże dojmujący. Kurna, hotel full wypas, niby wszystko miało grać, zastaw się a postaw się, a tu jak nie opłaty takie, że karta kredytowa wydrenowana, to net wolny albo pokojowe grzebią w rzeczach. I nawet prysznic jest double. It's a nice hotel indeed... Całość - zarówno obraz jak i dźwięk - znakomita według mnie, więc wyjątkowo zapodałem także teledysk. Dzięki temu kawałkowi odkryłem Juliana Smitha. Bycie Cieciem ma jednak sens.

27.02.2012

Poniedziałek, zmiana h2 - czyli klątwa Tutenbutika

Jak powszechnie wiadomo w niektórych krajach budynki nie mają piętra 13. W wielu samolotach nie ma także siedzeń o tym numerze. Ach, jakże naiwna jest ludzkość, niczym małe dziecko sądząca, że kiedy zamknie się oczy, to zagrożenie znika; zaklinająca rzeczywistość, wierząca w to, że coś, co nie jest nazwane - przestaje istnieć. Jesli bowiem nawet nie nazwiemy trzynastego z kolei piętra trzynastym, to czy przestanie być ono trzynaste? Jeśli żołnierz - jak to mówią - likwiduje cel, to czy oznacza to, że nikogo przed chwilą nie zabił? Jeśli Polska za Gierka miała pierwsze po ZSRR miejsce w liczbie zebranych ziemniaków, to czy oznaczało to coś więcej niż tylko, że miała miejsce drugie? I Hostel Butik miał swoją ciemną, tajemniczą i przemilczaną sferę. Był nią pokój numer 10. U zarania hostelu pokojów było dziewięć - rozrzuconych po segmentach A, B i C. Potem z jednego z sąsiadujących z naszym przybytkiem mieszkań wyprowadzili się lokatorzy, więc skwapliwie niczym Niemcy w '39 zagarnęliśmy ich życiową przestrzeń, w rezultacie czego powstał segment D, a w nim dwa pokoje: 11 i 12. A pokoju numer 10 - niet. Co gorsza, nikt z załogi nie miał pomysłu, gdzie ów pokój miałby się znajdować. Żaden, nawet najdrobniejszy trop nie wskazywał na jego lokalizację, ani śladu wejścia, ani grama zamurowanej futryny, ani kawałka schodów. Kolektywna fantazja cieciów, podsycana przez zabobonność pokojowych, zaczęła produkować mistyczne scenariusze. Krążyły plotki, że pokój ów jest swoistą Puszką Pandory, której otwarcie będzie początkiem końca Hostelu Butik, że sprowadzi na nas klątwę, zupełnie tak jak sto lat temu na Howarda Cartera sprowadziło klątwę otwarcie zapieczętowanego grobowca Tutenchamona. Albo funkcjonuje trochę jak portal do innego wymiaru lub też sam jest innym wymiarem, czy innym światem. Coś jak słynne piętro 7 i 1/2 z Być jak John Malkovich:




Kilka dni temu - prawda została ujawniona. Podczas mojej zmiany na skrzynkę mailową przyszedł elektroniczny list od Menadżerki. W liście - złącznik. W załączniku - skan. Rzut poziomy drugiego piętra kamienicy przy pl. Matejki 6. Segment C: gmatwanina korytarzy, plątanina ścianek, wnęk i pomieszczeń. A wśród nich - on. Pokój numer 10. Dzielnego Pana Konserwatora, który otrzymał niezwłocznie wydrukowany prze mnie załącznik maila, nie zraziło ani trochę czarnowidztwo załogi hostelu. Wyposażony w stosowne narzędzia burząco-przebijające i odpowiednio zmotywowany telefonicznie przez Menadżerkę dokopał się do celu. Nie było łatwo. Drogę zagradzały liczne przeszkody, z kafelkami oraz muszlą klozetową na czele. Tak. Pokój numer 10 znajdował się bowiem za... ubikacją. Ogólnodostepną. I na razie wchodzi się do niego przez prysznic. Kurcze, mogłoby tak zostać, można by na wszelki wypadek zrobić w nim śluzę dekontaminacyjną. Licho nie śpi...

26.02.2012

Niedziela, zmiana h1 - czyli stawiam wszystko na jeden karton

Co robił wczoraj Cieciuchno podczas pracy? Nie uwierzyta. Zbierał... kartony. Po okolicznych sklepach. Tak, tak, panie dzieju, czasem trzeba zamknąć majdan, wywiesić na drzwiach recepcji terminatorską kartkę "I'll be back" i wyruszyć w miasto. Okej, trochę koloryzuję, kartony zgarniałem przy okazji meldowania gości w Pokojach Gościnnych Butik. To maciupci, raptem czteropokojowy obiekcik, który otworzyliśmy paręnaście dni temu przy ul. Warszawskiej 3. Jestesmy grzeczni oraz mili i prowadzimy tam przyjezdne towarzystwo osobiście. Niby minutka piechotką, ale gdy do wyszystkich pokojów są przyjazdy, to troszeczkę bieganka jest. A jak jeszcze w którymś z pomieszczeń padnie prąd - tak jak zdarzyło się podczas jednej ze zmian piszącego te słowa - to się okazuje, że biegać tam i z powrotem trzeba nawet ze sześć razy. I dzwonić po różnych fachmanach z administracji, żeby podali lokalizację kolejnego bezpiecznika, bo przełączenie tamtego, którego lokalizację podano wczesniej nadal nie rozwiązało problemu. A tu jeszcze skrzyneczka wysoko, drabiny brak i trzeba prosić gościa, żeby cię podsadził albo posiłkować się obrotowym krzesłem. Zgroza. Enyłej, kartony były potrzebne do przewożenia drobinicy z wyprowadzającego się z ul. Straszewskiego Hostelu Lemon. Pierwsze kroki skierowałem do pobliskiej Biedronki (firma w ekspansji, już zabytkowe centra miast anektują), przekonany że się obłowię, a tymczasem kasjerki palące na tyłach sklepu papieroska powiedziały żebym se poszedł na halę i pozbierał, jeśli coś znajdę, bo oni są ekologiczni i spłaszczone kartony składają w takie niezgorszej wielkości kubiki i związują. W sklepie dla plastyków (jest w okolicach parę, bo przy pl. Matejki znajduje się słynna krakowska ASP) były tylko abstrakcyjnie (nomen omen) wielkie pudła po blejtramach przeznaczonych na tzw. monumentalne malarstwo. W końcu pani ze sklepu narzędziowego poleciła mi pobliską hurtownię rajstop, w której rzeczywiście znalazłem sporo niezłych pudeł. Szczęśliwy, powróciłem z polowania do recepcji, bogatszy o nowe doświadczenia i pewny, że w razie gdyby przyszło mi kiedyś budować w końcu wymarzony dom, nie będę błądził w poszukiwaniu materiałów, tylko odwiedzę pobliski sklep dla plastyków. Karton kartonem - ale w domu miejsca musi być dużo.

25.02.2012

Sobota, zmiana h1 - czyli what Cieć does

Krąży od pewnego czasu po sieci mem pozwalający przedstawicielom różnych zawodów w dość zabawny sposób opisać różnice w postrzeganiu ich dżobów przez rozmaite... podmioty postrzegające. Na fejsie niejakiego Hostelworkera pojawił się taki:


A ja sobie strzeliłem w Gimpie to:


Ktoś znalazł jakieś inne? A może macie swoje propozycje, Drodzy Współbracia w cieciostwie?

24.02.2012

Piątek, zmiana h2 - czyli to se ne vrati

W Butiku lekki sajgon. Od kilku dni co jakiś czas zwożone są do nas rzeczy z Hostelu Lemon, który zawiesił działalność. Przynajmniej tam gdzie działał do tej pory, czyli przy ul. Straszewskiego 25. Jakbym był złośliwy, to nieco po faszystowsku powiedziałbym, że trzeba było odciąć chorą tkankę i skoncentrować się na tym, co dobre. Ale to by było niesprawiedliwe. Lemon był miejscem z duszą, takiego common roomu ze świecą szukać, przynajmniej jak dla mnie. Cóż, biznesowe decyzje. Kalendarz rezerwacji w Butiku zagęścił się, bo przyjęliśmy lemonowych gości, którzy zabukowali pokoje zanim jeszcze ktokolwiek wiedział, że w terminach w których będą przyjeżdżać hostel będzie już tylko wspomnieniem. A bywają tacy klienci, którzy rezerwują pobyt nawet z niemal rocznym wyprzedzeniem. Podziwiam ich, zwłaszcza wtedy, kiedy rzeczywiście w zarezerwowanym terminie przyjeżdżają. Dzielę tutaj zdumienie z naszym byłym Menadżerem S., który swego czasu wygłosił znamienne zdanie: "ja nie wiem co będę robił w najbliższy weekend, a oni wiedzą, co będą robić we wtorek za 278 dni". Tydzień temu była w Lemonie wyprzedaż, zwalił się niezły tłumek chętnych, brali wszystko, od telewizorów LCD, po tablice korkowe. A to, czego nie wzieli i to, co może się nam przydać omijam, przechodząc przez hostel do kuchni. Odbywam więc slalom między nadprogramowymi lockerami, stolikami, krzesłami i kartonowymi pudłami pełnymi ustrojstw, na czele z przedpotopową elektroniką, pamiętającą chyba czasy, kiedy dyskietki były jeszcze naprawdę floppy i miały 5,25 cala. Cholera, jak tak dalej pójdzie coś chyba ukradnę. Trzeba wziąć kawałek Lemona na pamiątkę. To se ne vrati.

23.02.2012

Środa, zmiana h3 - czyli otwórzmy drzwi dla Drzwi albo o pożytkach niesubordynacji w pracy

Muzyka!


Przeszukując ostatnio net w poszukiwaniu informacji na temat kolejnych piosenek, do cyklu DJ Cieć trafiłem na ciekawą anegdotkę, morał z której postanowiłem stosować podczas cieciopracy, jako swego rodzaju alibi. Dotyczy ona pewnego niezbyt znanego zespołu rockowego o nazwie The Doors i ich mało popularnej płyty Morrison Hotel wydanej w 1970 roku. A dokładnie - genezy jej nazwy oraz okładki. Podobnież chłopaki z kapeli jadąc kiedyś ulicami Los Angeles trafili przypadkiem na hotel o nazwie, która była identyczna jak nazwisko ich frontmena. Urzeczeni tą miłą koincydencją i zauroczeni vintage'owym klimatem miejsca, postanowili za sugestią klawiszowca Raya Manzarka, tak samo nazwać swoją piątą płytę, którą byli właśnie przygotowywali, a na jej okładce wykorzystać zdjęcia z sesji, którą tamże wykonają. O ile pozwoli im na to menadżer. Wg relacji Henry'ego Diltza, autora zdjęć, w pewien grudniowy dzień 1969 roku chłopaki bez uprzedzenia właścicieli hotelu przyjechali do hotelu swoim Volkswagenem vanem i... niemal pocałowali przysłowiową klamkę. Trafili bowiem na dość zasadniczego menadżera, który stwierdził, że bez pozwolenia właściciela pomysł nie przejdzie. Jako że właściciela akurat nie było (notabene, drodzy współbracia w cieciostwie, czy znacie jakikolwiek przypadek, aby właściciel był "na obiekcie" wtedy kiedy jest akurat potrzebny?), nieco zdegustowani wyszli na zewnątrz, żeby się naradzić. Po pewnym czasie jednak zauważyli  przez okno, że menadżer zniknął gdzieś na tyłach budynku w swoim biurze. Co więcej - hotelowego recepcjonisty także nie było! W sobie znanym celu opuścił swoje stanowisko pracy. Leniuszek... Diltz kazał zespołowi szybko zająć miejsca w środku i pstryknął fotki, z których jedna wybrana została potem na okładkę albumu. Insza inszość, że i tak przed jego wydaniem trzeba było uzyskać zgodę szefostwa obiektu. Niemniej jednak... Morał z tego taki, że pracownicza niesubordynacja może mieć czasem skutki, że tak powiem wiekopomne. Będę o tym myślał za każdym razem, kiedy zorientuję się, że wychodząc do kuchni zapomniałem zamknąć recepcję...

Przerwa w naradach pod wejściem do hotelu.

Łobuzy wtargneły do środka...

... i szyby pewnie uświniły.

To samo miejsce 40 lat później.

Panta rhei...

Słynne zdjęcie, które wykorzystano na okładkę płyty.

20.02.2012

Poniedziałek, zmiana h2 - czyli Friki, część 4. albo wpadł(a) Gruszka

Współbrat w cieciostwie M. miał ostatnio klawą nockę. Przeżył interwencję policji, wezwanej przez zdesperowanych mieszkańców kamienicy przy pl. Matejki, którym puściły nerwy - najwyraźniej na skutek przejść z czterema setkami rozjuszonych Włochów, którzy przetaczali się pod ich drzwiami przez ostatni miesiąc. Tym razem ktoś podobno dwa razy krzyknął, czy tupnął - to wystarczyło sąsiadom, aby sięgnąć po słuchawkę i wykręcić 997. Policja przybyła, nie zanotowała kolejnych przypadków łamania ciszy nocnej, dla świętego spokoju spisała M. i pojechała uczyć się angielskiego ;) Tymczasem do hostelu wpadł(a) Gruszka. Profesor Jan Gruszka. Uprasza się o obejrzenie poniższego filmiku, który wszystkim niedowiarkom być może uzmysłowi jak smakuje konfrontacja z frikiem.


Jak relacjonował współbrat w cieciostwie M., ubrany w garnitur i krawat profesor przyszedł około północy z zapytaniem, czy są wolne miejsca w dormie. Wobec braku tychże, skorzystał przez moment z kompa, a na odchodnym wdał się z M. w polemikę, przyuważywszy politologiczną książkę, z której studiujący na Szacownym Uniwersytecie Magicznego Miasta M. dokształcał się na egzamin, a której nazwy nie pomnę. Polemika polegała z grubsza na tym, że profesor mówił, M. wślizgiwał się pomiędzy słowa profesora z nieśmiałymi argumentami przeciwko, profesor przyznawał mu rację i kontynuował temat bez zmiany stanowiska. Stanowisko polegało na tym, że młodzi generalnie tylko ćpają a Palikot jest zły, ponieważ popiera depenalizację, choć paradoksalnie profesor też tę depenalizację popiera, ale nie odda na Palikota głosu, bo popiera go Urban, a wszyscy górale są zaj......, najlepszy przyjaciel profesora Jan Rokita jest umierający, zaś M. wygląda jak Żyd i też powinien założyć bloga, bo wtedy profesor miałby godnego rywala do polemiki. Po półgodzinie wyszedł. Pewnie kiedyś znowu spróbuje.

18.02.2012

Sobota, zmiana h2 - czyli przychodzi Rutkowski do hostelu

Wiem, że zapłon mam spóźniony, ale mokre Włoszki mnie rozkojarzyły. Zresztą o bohaterze dzisiejszego kawału niedługo pewnie znów będzie głośno, więc będzie jak znalazł.

Przychodzi dedektyf Rutkowski do Hostelu Butik.
- Czy są dwójki z łazienką? Takie z monitoringiem bym chciał.
- Niestety, mamy już tylko takie z podsłuchem. Ale jest wliczony w cenę noclegu.
- Okej, biorę dwie.
- Ale jest pan sam...
- A okulary, to gdzie położę?

Dedektyfa Rutkowskiego (51 l.) podczas pobytu
w Hostelu Butik obudziły w środku nocy
dziwne odgłosy. Po sprawdzeniu zapisu audio
 z drugiego pokoju, okazało się, że jego okulary
znów poszły na miasto.

17.02.2012

Piątek, zmiana h1 - czyli Friki, część 3. albo Mickey & Mallory

Pozostając jeszcze w postwalentynkowym klimacie, pozwolę sobie na chwilę zadumy. Miłość w hostelu... temat szeroki jak małżeńskie łoże, osobnego wpisu wymaga. Najwięcej, moim zdaniem, mogą o niej powiedzieć pokojowe. Do wiadomości recepcjonistów dochodzą raczej w większości ich oficjalne i lakoniczne meldunki, typu "pękła rama łóżka małżeńskiego". Resztę skrywa zasłona profesjonalnej dyskrecji naszych Pań sprzątających. Chyba że... Raz, pamiętam, jeszcze za moich lemonowych czasów, pokojowa H. wyżaliła mi się na pewną temperamentną parkę, która przez dobre kilka dni spała w jednym ogólnodostępnych dormitoriów, regularnie co ranka zostawiając pod swoim piętrowym łóżkiem zużyte gumowe artefakty. Ble. I to w dormie, przy ludziach tak? Podwójne ble. Ta sama parka zresztą fundowała cieciom z Lemona nie jeden skok adrenalinowy. Pewnego razu na przykład żeńska jej połowa przyszła do mnie i konfidencjonalnym tonem zapowiedziała, że dziś w nocy zamierza potajemnie opuścić na zawsze swojego faceta i żebym pod żadnym pozorem nie informował go o tym, bo nie chce być znaleziona, a tak w ogóle, to "on jest popieprzony". Po paru dniach (jak widać wielka ucieczka jednak nie doszła do skutku) przyszła do mnie tym razem męska połowa duetu i równie konfidencjonalnym tonem poprosiła mnie, żebym informował ją o każdym nietypowym zachowaniu swojej dziewczyny, bo "ona jest dziwna i czasem jej odbija". Generalnie mocno przypominali mi głównych bohaterów filmu Urodzeni mordercy w reż. O. Stone'a.



Emocjonalny rollercoaster, w który wprowadzili pół hostelu zakończył się, kiedy współbrat w cieciostwie P.  przeżył dzięki nim dość dramatyczną scenę barykadowania się żeńskiej połowy w recepcji i wzywania policji w celu obrony przed męską połową. To przelało czarę. Zostali wyproszeni. Ostał się po naszych kochankach jeno list, który z powodu awarii sprzętu dla gości żeńska połowa duetu napisała na recepcyjnym komputerze i po wydrukowaniu nieopatrznie nie skasowała z pulpitu. Podobno list był skierowanym do męskiej połowy oskarżającym tekstem pożegnalnym i obfitował w drastyczne szczegóły pożycia pary. Kto przeczytał ten wie;) I chyba rzeczywiście w ostatecznej ostateczności nasza żeńska połowa opuściła męską, bo kilka tygodni później zastaliśmy faceta w rozpaczy, śpiącego na dziko w jednej z naszych toalet, w stanie wskazującym na bycie pod wpływem jakiejś niezidentyfikowanej substancji psychoaktywnej. Mimo wszystko mam nadzieję, że poszli na terapię i obecnie ucieleśniają konserwatywny model rodziny w jakimś domku z ogródkiem. To be contuinued.

14.02.2012

Wtorek, zmiana h1 - czyli walety, Walenty i wallety

Dziękujemy za zainteresowanie naszym hostelem. Potwierdzamy dokonanie wstępnej rezerwacji. 

Termin: 14-15.02.2012

Pokój: dwuosobowy z łóżkiem małżeńskim i prywatną łazienką

Cena: ochnaście zł/pokój/noc.

W cenę wliczone są (...)
 
Podobnej treści maile popłynęły ostatnio do skrzynek odbiorczych wielu zapewne osób w naszym kraju. Double z łazienką. Najbardziej pożądany ostatnimi czasy typ pokoju. Lemon i Butik szczęścliwie wywinęły się tym razem od obowiązku goszczenia zakochańców, bo nasi Italczycy okupują wszystkie miejsca. Cóż, Gołąbeczki, nie ma u nas dla was tym razem pola do popisu. A popisujecie się czasem, oj popisujecie... Ale o tym następnym razem. Dziś, w ramach protestu przeciwko korporacyjnemu, marketingowemu wciskaniu nas w imperialistyczne ramy zzaoceanicznych świąt (od miłości, to my mamy naszą rodzimą, słowiańską Noc Kupały) chciałbym zaproponować kontrświęto. WaleNtynki. W sensie, że bez "n". Święto wszystkich tych, którzy uczciwie płacą za nocleg! Aleosssochodzi, zapytacie. Już tłumaczę. Są tacy, którym w przemyślnie złowrogi sposób udaje się przemycić dodatkową osobę do pokoju, w celu tak zwanego waletowania. Zawsze zastanawiało mnie ilu osobom udało się w ciągu mojej cieciowskiej kariery przespać w hostelu na waleta. Właściwie rzecz jest niezwykle prosta. Nie fotografujemy przecież naszych gości, więc recepcjonista przychodzący dajmy na to na popołudniową zmianę tak naprawdę nie wie jak wyglądają zameldowani przez poprzednika ludzie. Cóż to dla nich za trudność więc, dokooptować do pokoju jeszcze jednego, czy dwóch znajomych. Po hostelu kręci się dużo gości i nie wypada przecież każdemu zadawać podchwytliwe pytania, mające na celu rozpoznanie, czy jego nocleg jest na pewno opłacony. W tym więc miejscu polskie określenie 'walet' niezwykłym zbiegiem okoliczności łączy się z angielskim 'wallet'. Mamy więc Waletynki, świętujemy i dziękujemy ucziwym użytkownikom naszego hosta. Ciesząc się, że jest ich więcej niż nieuczciwych. Ament.

13.02.2012

Niedziela, zmiana h3 - czyli cieć choroba!

Czwarta tura Włochów przybyła dziś do hosta. Tym razem odwiedziło nas południe włoskiego buta, które po angielsku - ani me, ani be. Wszyscy szprechają ino językiem Dantego. Nie jest łatwo, zważywszy na fakt, że takie 'śniadanie' na przykład, to po włosku 'colazione', 'makaron' to 'pasta', a 'kubek' - 'tazza'. Pocieszaja myśl, że przynajmniej 'pizza' znaczy i u nas i u nich to samo. Jako że mam dziś nockę, czeka mnie tytaniczne zadanie przygotowania colazione dla naszej italskiej setki gąb. Doświadczenie zebrałem w zeszłym tygodniu, kiedy trzy noce pod rząd wykładałem papu dla poprzedniej tury. Drożdżówy (byle nie z dżemem, bo nie zejdą, wiemy to odkąd pierwsza tura nie tknęła tego podtypu - co dziwne, bo chleb z dżemem jedli), płaty śniadaniowe w dwóch smakach, jogurtasy, pieczywo chrupkie, miodzio, kawusia, kałkałko i obowiązkowe ciepłe mleczko, po które będą zgłaszać się w rozciągniętych piżamach, szurając nogami w grubych skarpetach i wyciągając śpiochy z oczu. Duże dzieci. Swoją drogą, rzecz znamienna - włoska płeć piękna nie robi sobie nic z ewentualnych konwenansów i na grupowe śniadanie wkracza prosto z łóżek, niemalże w papilotach. Rzecz dla polskich kobiet nie do pomyślenia - bez uprzedniego strzelenia sobie oka ludzkości się raczej nie pokażą. Chyba, że byłyby chore. A i wtedy - tylko, kiedy chore ciężko (czyt.: gorączka powyżej 38,5). I sam nie wiem właściwie, która postawa lepsza. Jako początkujący feminista skłaniam się ku tej drugiej opcji. Ale pozostaję schizofrenicznie rozdarty. Konserwatywna część mnie woła o pomstę do nieba, zniesmaczona "flejowatością" i upadkiem obyczajów Włoszek, a ta bardziej postępowa empatycznie wczuwa się w trudną sytuację płci przeciwnej, ubranej w chomąto społecznych oczekiwań wobec kobiecego wyglądu, i cieszy się z tego przejawu ich rozluźnienia. Dobrze, że mnie nie dotyczy owa społeczna presja. Jak przystało na szanującego się ciecia - a szanujący się cieć jest z definicji mężczyzną - używam jeno mydła, szamponu i dezodorantu. A i to od święta - wierzę bowiem w działanie recepcyjnej lady, która przecież skutecznie izoluje mnie od gości, zmuszając do zachowania bezpiecznego dystansu, nie grożącego higienicznym skandalem. No co, dajmy żyć naszej florze bakteryjnej, Bogu ducha winnej, niech ma coś od życia. Okej, kończę już, bo zaczynam zapuszczać się (nomen omen) w coraz bardziej niebezpieczne rejony ludzkiego doświadczenia. Zmiana h3, 5:30 rano, umysł nie ten, skojarzenia nie takie, żarty nieśmieszne. Koniec bredzenia, czas wykładać buły. Żebym tylko nie zapominał wcześniej umyć rąk. Podobno we Włoszech od czterech dni szaleje epidemia salmonelli. Ciekawe skąd się wzięła...

10.02.2012

Piątek, zmiana h1 - czyli na ustach kleparskiej przekupki albo witaj w domu, Cecylyjo!

Jezumaryjo! Co żeśmy się naczekali, natęsknili tęsknicą niemożebną! Opuściła nas, sieroty, bidoki, jak psy bezpańskie żeśmy się w Mieście Magicznym czuli. Trzy roki bite jejeśmy nie widzieli, jeżdziła pannica po miastach jakowychś zagramanicznych, w Londku była, jak Madrycie miała życie, śliwek węgierek i gulaszu się u Madziarów nakosztowała, podobnież nawet i u Niemca w ichniej stolicy kapkę zabawiła. Kraj swój, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba, zapoznała, o nas niebogach zapomniała. Boć to powiadają Włoszka ona jest z pochodzenia, Cecylyja jakaś czy inna Sforca Bona, toć i światowa damulka, z łobyczajem łobcym łobyta, zachować się umiała, nic nie marudziła, jeno do oglądania prawą jagodę nadstawiała, zwierza swego czule głaskała, a trza Wam wiedzieć, że krasna ci ona, oj krasna, zdrowa! Czepcem ciasnym glowa zakryta, szyja niby łabędzia, ale bary takie jakby życie całe wodę w nosidłach ze strumienia targała. Aleć i przypomniała se o nas zabiedzonych, tęsknie jak spękana ziemia kropli deszczu życiodajnego na jej powrót tryjumfalny wyczekujących. A terozki to miejscy włodarze szacowni nasi kochanieńcy mądrzy łobiecali, że na dziesięć roków ostanie się z nami już. O radości wielka nieprzenikniona! Te turysty japonckie to terozki do nas jak ptacy niebiescy zlecom, bedom ją oglądać, z prawa, z lewa spozierać, do aparatów swych szatańskich cyfrowych zdejmować. A niech no i zdejmujom, jeno żeby nie błyskali temi błyskami piekielnymi na niom, boć ona przecie nawet ślazów z oczów se podetrzeć nie może, biedniuchna. Profesory i dochtory przyjadom, się bedom głowić, analyzować, jakieś instrumenta złowrogie na nią szykować. Już zresztom zaczęli, jeszcze sie dobrze nie rozejrzała po Mieście Magicznem, a już ją na testa i badania wzieni. Dwa miesiączki jej pono spokoju nie będą dawać, z ludźmi nie dadzą się spotkać, pogadać. Nasamprzód seryję łobrazów w ultrafijolecie wykonajom, potem ją na wylot prześwietlom temi promieniami co to człeka ubranego na goło sprośnie pokazać potrafiom, zaś jakieś podczerwienie jej zafundujom, biedaczce. Nie dość na tym! Całe Miasto Magiczne huczy, że sam minister ze stolycy grosza nie poskąpił, co by naszą pannicę opukać z wszystkuchnych stron, cerę jej posprawdzać, czy zmarszczek i mikrospękań nie ma, interferometryję plamkową w samym Instytucie Katalizy i Fizykochemii Polskiej Akademii Nauk Wszelakich wynalezioną jej zastosują, kamerę hiperspektralną jej nie chcę nawet myśleć gdzie włożą... Ja tam nie wim, po co ten cały ambaras, szlachetna to ona niechybnie i jest, ale przecie nie jakaś królowa angielska, jeno nasza, swojska, zadomowiona, no baba ze szczurem, powiedziałabych, baba ze szczurem i tyla, cóże tam, że ją Leonardo di Caprio namalował...

Leonardo da Vinci, 
Dama z gronostajem (ok. 1490).
Od środy w Krakowie, do obejrzenia
już w kwietniu - 10 minut
piechotą z Hostelu Butik.

9.02.2012

Czwartek, zmiana h1 - czyli kwatera GD, rząd 10, miejsce 10

Z Hostelu Butik jest blisko do pewnego szczególnego obiektu noclegowego. Piętnaście minut spacerem. W obiekcie tym obowiązuje całodobowa cisza nocna. Większość miejsc jest już dawno zarezerwowana, choć termin przyjazdu (tam się zawsze przyjeżdża, nigdy nie przychodzi samemu) nieznany nikomu z przyszłych gości. Towarzystwo - spokojne, nie wymagające. Bywa za to słynne. Termin pobytu - wieczność. Cmentarz Rakowicki. Dziś przybył gość kolejny. Nie podróżował zbyt wiele, musiał mieć po temu naprawdę ważny powód. Na przykład zaproszenie do Sztokholmu, na galę wręczenia Nagrody Nobla. Wisława Szymborska. Z jednej ze swoich podrózy napisała taki wiersz.

Wisława Szymborska
Pisane w hotelu


Kioto ma szczęście,
szczęście ma palące,
skrzydlate dachy,
schodki w gamach.
Sędziwe a zalotne,
kamienne a żywe.
drewniane
a tak jakby z nieba w ziemię rosło.
Kioto jest miastem pięknym
aż do łez.

Prawdziwych łez
pewnego pana,
znawcy zabytków, miłośnika,
który w rozstrzygającej chwili,
przy zielonym stole
zawołał,
że jest przecież tyle gorszych miast -
i rozpłakał się nagle
na swoim krzesełku.

Tak ocalało Kioto
od Hiroszimy stanowczo piękniejsze.
Ale to dawne dzieje.
Nie mogę wiecznie myśleć tylko o tym
ani pytać bez przerwy
co będzie, co będzie.

Na co dzień wierzę w trwałość,
w perspektywy historii,
Nie potrafię gryźć jabłek
w nieustannej grozie.

Słyszę, że Prometeusz ten i ów
chodzi w kasku strażackim
i cieszy się z wnucząt.

Pisząc te swoje wiersze
zastanawiam się,
co w nich, za ile lat
wyda się śmieszne.

Już tylko czasem
ogarnia mnie strach
W podróży.
W obcym mieście.

Gdzie z cegły mur jak mur,
wieża stara bo stara,
łupina tynku pod byle zbyć gzymsem,
pudła mieszkalne nowych dzielnic,
nic,
drzewko bezradne.

Co by tu robił
ten wrażliwy pan,
miłośnik, znawca.

Pożal się z gipsu boże.
Westchnij klasyku
fabrycznym popiersiem.

Już tylko czasem
w mieście, jakich wiele.
W pokoju hotelowym
z widokiem na rynnę
i z niemowlęcym krzykiem
kota pod gwiazdami.

W mieście, gdzie dużo ludzi,
więcej niż na dzbanach,
na filiżankach, spodkach, parawanach.

W mieście, o którym wiem
tę jedną rzecz,
że to nie Kioto,
nie Kioto na pewno.
(z tomu Sto pociech, 1967) 

Recepcjonisty w obiekcie brak, więc gdyby ktoś szukał - podaję numer pokoju Pani Wisławy. Kwatera GD, rząd 10, miejsce 10. 

['] ['] [']

6.02.2012

Niedziela, zmiana h3 - czyli dżanitor w sajberspejsie albo polska język trudna język

Państwo Czytelnictwo wybaczy, że znowu o języku, ale sprawa tłumaczeń polsko-angielskich w pracy ciecia bardzo istotną jest, więc jeszcze chwilę poględzę. Dorwałem pracę współsiostry w cieciostwie K. Cztery bite stroniczki na temat jednej mojej notki. Tej. Ciężkie jest życie tłumacza. Niuanse, wieloznaczności, odwieczne pytania typu: być wiernym literze, czy duchowi tekstu... Twórcza praca, nie ma co. Taka świeckiej pamięci Szymborska bez swoich tłumaczy ceremonie wręczania Nagrody Nobla w telewizji by do końca życia oglądała, uhonorowanych kolegów podziwiając, sama nie doczekawszy wyróżnienia. Może doczekamy kiedyś rzeczywiście sprawnych elektronicznych translatorów, na razie jednak, rezygnując z pomocy żywego pośrednika musimy liczyć się z ryzykiem, że dajmy na to określenie "organy kościelne" zostanie przełożone na tajemnicze "bodies of the Church", a fraza " a im bardziej cholera widzimy, że cholera nie wystartowaliśmy sami" znajdzie uroczy odpowiednik "and the more shit we see that they do not shit we started". Oba przykłady wziąłem z tekstu, który Google Translate wypluło na wyjściu, po wklejeniu wspomnianej notki na wejściu. Tak więc polska język trudna język, jak mawiał mój pan od polskiego z liceum. Weźmy choćby tytułowego 'ciecia'. K. pisze:

Pojawiające się w notce określenie „cieć” sprawiło mi, nieoczekiwanie, duży problem. Jest to potoczne określenie oznaczające dozorcę czy stróża. Według Słownika Języka Polskiego również osobę pełniąca jakąś funkcję społeczną, której obrażanie jest modne w danym środowisku. Poszukiwania podobnego określenia w j. angielskim spełzły na niczym. Wydaje się, że nie istnieje wystarczająco rozpoznawalne, potoczne określenie o podobnym znaczeniu. Jedynym rozwiązaniem jest więc zamiana „ciecia” na neutralnego „receptionist” lub na dozorcę - „janitor”. O ile w zdaniu „ Przy okazji ciecie z Hostelu Butik poćwiczą (...)” nie wyrządza to dużej szkody tekstowi, o tyle w tytule blogu jest to kluczowe słowo, na którym opiera się cały rym. Jako, że „janitor” jest bliższy cieciowi, postanowiłam ten wyraz wykorzystać w tytule. Dla zachowania rymu postanowiłam dorzucić słowo „place” i sieć przetłumaczyć jako „cyberspace”. Całość wyglądałaby więc tak: „Janitor's place in cyberspace”.
Mnie pasi. Rymło się, a to ważne. K. przedstawiła w swoim tekście kilka tego typu problemów, przed którymi stanęła, tłumacząc moją notkę. Jeśli ktoś byłby zainteresowany, postaram się wydębić od Niej pozwolenie na przesłanie na priva całej pracy. Na koniec - nie mogę sobie odmówić jednego, podsumowującego cytatu autorstwa K.  
Autor jest wykształconym humanistą i wpisy na jego blogu zawierają wiele elementów, które ten fakt potwierdzają. Rezygnacja z nich zniekształciłaby postać autora jako humanisty, Polaka i inteligenta, przebijającą spomiędzy linijek każdej notki.
Wzruszyłem się. Proszę, taka Szymborska nie jest wystarczająco polska, a Cieć - jest. Rafale Blechaczu, dajesz!