9.03.2012

Czwartek, zmiana h3 - czyli lanczocośtam

W życiu każdego hostelowego ciecia przychodzi taka chwila, że trzeba posmarować. Bułkę. Albo dwie bułki. Albo 64 razy dwie bułki. Albo 2 razy 64 razy 2 bułki. Przedwczoraj przyszła kolej na Współbrata w Cieciostwie W. Dla kogo smarował? Dla belgijskich gimazjalistów, którzy przyjechali do nas, uprzednio zamówiwszy suchy prowiant na oba dni pobytu. Poprawka - jak dowiedziałem się swego czasu od Byłego Menadżera S., teraz się nie mówi "suchy prowiant", teraz się mówi lunch packets. Zacząłem używać, ale jakoś się nie układa w gębie. Ki czort? Jak to pisać? Lunch pakiety? Lanczpakiety? A może lanczopaczki? Mój niegdysiejszy dziekan prof. Jan Miodek (tak, tak) nie byłby ze mnie dumny. Najwyższy czas powrócić do ortodoksyjnej formy. Ale nie o tym. Z lanczopaczkami jest tak: blady strach pada na hostelowego recepcjonistę, który niczego nie podejrzewając przychodzi na nocną zmianę i dowiaduje się od szczęśliwego poprzednika, że tym razem między 3 a 6 rano sobie nie pośpi, tylko własnoręcznie będzie przygotowywał dajmy na to 128 bułek dla jakiejś leżącej aktualnie pokotem w dormach wygłodniałej watahy. Gdy przychodzi jego czas staje biedaczysko nad jakimś kawałkiem blatu w kuchni i łoi te buły do bladego świtu. Potem wkłada po dwie do torby foliowej, dokłada jakąś półlitrową niegazowaną, inkrustuje batonem i jabłkiem i zawiązuje lanczopaczkę, żeby nic nie uciekło. Jeśli zdąży. Współbratu w Cieciostwie W. się nie udało. Źle się wybił z progu, schrzanił trajektorię i w rezultacie, gdy przyszedłem na poranną zmianę okazało się że zostały jeszcze 64 z wędliną do wykonania. Merde - że tak z frankofońska pociągnę. A tu w dodatku oprócz paczek jeszcze śniadanie trza obsłużyć i zarezerwować Belgom trzy muzea "na już". Chwała Panu, nasze dwie kochane panie pokojowe H. i P., które szczęśliwym trafem akurat były na miejscu, przejęły temat i z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy wykonały większość Herkulesowej pracy. Szelest toreb foliowych rozlegał się w hoście z hukiem wodospadu i po niedługim czasie zapakowane lanczopaczki spoczęły w trzech plastikowych skrzynkach, które zostały w hostelu po ostatniej dostawie pieczywa. W tak zwanym międzyczasie Belgowie stwierdzili, żeby odwołać rezerwacje do muzeów, bo jednak ostatecznie "po prostu tylko sobie pochodzą po Dzielnicy Żydowskiej". Wrócili ze spaceru ok. 12, stwierdzając, że to co przygotowaliśmy zjedzą na miejscu. W ten sposób szelest torebek foliowych stał się szelestem nadaremnym - można było przecież wystawić wszystkie składniki lanczopaczek luzem, żeby każdy brał sobie po sztuce. Tylko jak wtedy by się to nazywało? Może lanczopodchodki?