29.02.2012

Środa, zmiana h1 - czyli poczta akbar!

Wysłanym dziś został na pocztę. Cóż, wiosna idzie, a wraz z nią - wszystkimi kolorami tęczy kwitną PIT-y. Księgowa zrywa te pity z grządki i pakuje do kopert, a następnie przekazuje Menadżerce, która z kolei przekazuje je temu cieciowi-ofierze, który akurat się  nawinie. Tym razem byłem to ja.  Pięknie zakopertowane dokumenty czekały na mnie w liczbie... 37 sztuk formatu C5. Wszystkie oczywiście do wysłania poleconym. Przygotowany na najgorsze i zaopatrzony w książkę nadawczą oraz 200 zeta, klnąc pod nosem i spluwając gorzką śliną, wkroczyłem na grząski teren placówki państwowego przedsiębiorstwa doręczycielskiego znajdującego się nieopodal wspominanego już przeze mnie słynnego w Magicznym Mieście targowiska. Powiem jedno - to była trauma. Spędziłem tam ponad godzinę. Wiem, mogło być gorzej, nie takie rzeczy się przeżywało, ale jednak. Poziom frustracji  każdego z osobna uczestnika kolejkowej ciżby napierającej na okienka już na starcie, dosłownie dwie sekundy po wejściu na pocztę automatycznie podnosił się o ok. 30%. Własciwie bez wielkiego powodu - po prostu Polak na poczcie denerwujący się jest i basta. Chciałem jakoś kontestować ten ogólny trend, wyalienowując się - jak to mówią - z rozentuzjazmowanego tłumu, ale nie dało się. Tuż po mnie do urzędu weszła pani, która zająwszy miejsce za mną zapytała do którego okienka stoi ta kolejka. Niestety topografia placówki nie pozwalała na sensowne utworzenie się jednego zbiorczego ogonka, więc do czterech (!) czynnych okienek sformowały się dwie kolejki. Poinformowałem o tym panią i skwapliwie ostrzegłem, że będę miał dużo listów do wysłania. Pani uśmiechnęła się tylko porozumiewawczo i zdradziła, że ona też. Po czym zaczęliśmy licytować się na ilość przesyłek, z którymi przyszliśmy oraz chwalić się swoimi książkami nadawczymi. Oczywiście nie zmieniało to faktu, że ja byłem przed nią, co tak czy siak stawiało mnie w dużo lepszej pozycji. I nie powiem, że nie cieszył mnie taki układ. Niestety pani postanowiła zaryzykować i przeniosła się do drugiej kolejki. Fakt ten spowodował, że bardzo szybko swoje działanie zaczął ujawniać u mnie syndrom SPWK (Stresu Podczas Wyboru Kolejki), objawiający się przede wszystkim w rosnącym z sekundy na sekundę przekonaniu, że na pewno wybrało się zły ogonek - taki który będzie przesuwał się wolniej, niż ten nie wybrany. Rzucane ukradkiem porównawcze spojrzenia potwierdziły moje przypuszczenia. Pani przesuwała się zdecydowanie szybciej niż ja. Merde! Tymczasem w mojej kolejce jakaś zestresowana emerytka w kaloszach w panterkę pomagała właśnie lizać znaczki stojącej przy okienku innej starszej pani - żeby było szybciej. Mruczała przy tym pod nosem coś o Unii Europejskiej i o tym, że w każdym innym kraju poza Polską nie do pomyślenia jest, żeby klienci sami musieli naklejać znaczki na listy. W innym okienku jakaś średnio kumata babcia domagała się wypłaty swojej renty, a urzędniczka jak temu dobremu tłumaczyła, że musi pójść do przypisanej jej placówki, bo tu pieniędzy dla niej nie ma. "Szukajcie, szukajcie", odpowiadała na to rencistka, a inne panie z okienek od czasu do czasu odrywały się od swojej pracy i dołączały do tłumaczeń obsługującej babcię koleżanki. Okazało się również, że nie tylko za mną, ale i przede mną była jakaś kobieta, która miała kilkadziesiąt poleconych do nadania. Gdy stała już jakąś dwudziestą minutę przy okienku, a jej sprawa nie wyglądała na zmierzającą ku końcowi, emerytka w kaloszach energicznie zapukała do drzwi z napisem "naczelnik poczty" i przez ich próg zaczęła się domagac jeśli nie otwarcia kolejnego okienka, to przynajmniej wyznaczenia konkretnych godzin przeznaczonych do obsługiwania klientów z hurtową ilościa listów. Po chwili jednak przerwała, bo nadeszła jej kolej. Niezbyt długo trwała jednak jej radość. Kobieta chciała pierwszy raz w życiu opłacić abonament RTV, dowiedziała się jednak w okienku, że nie może tego zrobić, dopóki nie zarejestruje odbiornika. Biedaczka była zniesmaczona i zaczęła stanowczo protestować przeciwko takim barbarzyńskim zwyczajom oraz dezinformacji, bo ona przecież nie zna numeru seryjnego swojego telewizora i musi go spisać w domu, a potem znów stać w kolejce. W końcu zrozumiała, że potrzebne są tylko jej dane osobowe i że nikt nie będzie od niej wymagał danych konkretnego urządzenia, bo jak by to było, gdyby trzeba było rejestrować każdy nowy odbiornik, dajmy na to zakupiony po uszkodzeniou poprzedniego. I tak dalej i tym podobne...
Gdy zziajany i pozbawiony godności osobistej wróciłem na recepcję, przywitała mnie siedząca za ladą współsiostra w cieciostwie A., która pod moją nieobecnośc zdążyła rozpocząć już swoją popołudniową zmianę. W ramach podsumowania swojej trudnej historii pokazałem jej kompletnie nieczytelną fakturę za znaczki, którą wydrukowano mi na poczcie na pamiętającej chyba olimpiadę w Seulu drukarce igłowej "zżerającej" co drugą linię pikseli w wersie. Do faktury była dołączona karteczka, na której urzędniczka na moją prośbę napisała ręcznie kwotę z dokumentu, na wypadek, gdybym zapomniał, ile zapłaciłem. A. stwierdziła, żebym nie był taki zasadniczy i drobiazgowy, bo na pewno wszystko jest w porządku, tylko po prostu Poczta Polska sporządza faktury po... arabsku. Jak tak, to nic już nie mówię. Salam alejkum!

Ta faktura naprawdę wyglądała prawie tak...