6.01.2012

Czwartek, zmian h3 - czyli DJ Cieć prezentuje, część 2. albo hotel of love

biecałem jeszcze w zeszłym roku, że pojedziemy dalej w muzyczną podróż po hotelowych klimatach. Dziś część druga - i nie ostatnia, mam nadzieję. I kurde, tym razem w 4/5 wcale nie tak smutno! Za to w każdym przypadku - o hmmm... powiedziałbym "miłości", ale może bezpieczniej będzie, że o kochaniu. Pierwszy kawałek podpowiedziała mi kilka dni temu w jednym z komentarzy Czytelniczka (dzięki, proszę o więcej!). Piosnka wdzięczna jak biodrowe ruchy jej Wykonawcy:

Heartbreak Hotel, Elvis Presley

Któż nie zna, prawda? A kto zna genezę pieśni? Wikipedia oczywiście. Otóż piosenka powstała w 1955 roku z inspiracji artykułem w jednej z gazet z Florydy, opisującym samobójstwo pewnego człowieka, który wyskoczył z hotelowego okna zostawiwszy w pokoju list pożegnalny, zawierający jedno znaczące zdanie: "I walk a lonely street". Gdy przeczytałem, że Król nagrał ją 10 stycznia 1956, a więc prawie dokładnie 56 lat temu, nie mogłem przepuścić tak ładnej sposobności, by ją zaprezentować. Inspiracja bardzo konkretna, ale wymowa dzieła, podobnie jak w przypadku Hotel California The Eagles, metaforyczna. I tutaj bowiem tytułowy hotel może być rozumiany, jako miejsce, że tak powiem metafizycznie ulokowane. "Choć ciągle są tu tłumy,/ wnet pokój znajdzie się,/ gdzie porzuceni kochankowie/ wykrzyczą żale swe." Nawet udało mi się zrymować w tłumaczeniu. Życiowe... Okej, czas na polską wersję tego smutnego tematu:

Pamiętasz, była jesień, Sława Przybylska

Taaak... Kiedyś to się pisało piosenki, co? Gdzie te czasy, kiedy melodia przeboju była budowana na więcej niż czterech dźwiękach, ja się pytam? O interwałach większych niż tercja nie wspominam. Wspomnę za to jeszcze o tekście, który choć może nie zachwycający, to i tak przewyższa co najmniej o klasę większość współczesnych wypocin. Chyba, że ktoś woli potworki w rodzaju "on kocha ją, nie mnie,/ czy nie wiesz, jak to rani mnie". A teraz wychodzimy z pokoju numer osiem i idziemy na hotelowy ganek. A tam:

Willie the Pimp, Frank Zappa

Alfons Wiluś to facio, który nie da sobie dmuchać w kaszę. Sprzedaje najlepsze towarki, nagrywa najbardziej soczyste mięsko, załatwia najgorętsze foczki. A recepcjoniści Hotelu Lido najwyraźniej przymykają na to oczki, hehe. Ponad siedmiominutowa solówka na gitarze świętej pamięci F. Zappy (start ok. 1:10) przeprzeprzegenialna, moim zdaniem jedna z najlepszych w historii. Słuchać głośno! W ogóle całe wykonanie energetyczne maksymalnie i jakieś takie, hmmm... Amerykanie powiedzieliby 'dirty'. Na wokalu świętej też już pamięci nieodżałowany Kapitan Wołowe Serce.Oooh mama, I like it! Panowie byli dyskretni i nie zaglądali do pokojów Hostelu Lido, w 1969 roku, w którym nagranie powstało, rewolucja seksualna dopiero się rozkręcała. O jej efektach możemy posłuchać za to tutaj:

Hotel Room Service, Pitbull

Pozwolę sobie oszczędzić Państwu tłumaczenie. Się Państwo na pewno domyślą, co i jak. A raczej kto i z kim. I czym. I w co. I... okej milknę. Na koniec zapraszam do wysłuchania polskiej wersji powyższego kawałka. Zdecydowanie mniej dosadnej i zdecydowanie bardziej przaśnej oraz jakby bardziej socjologicznie zorientowanej:


Robotniczy hotel, Letni Chamski Podryw

W tekście pada cena noclegu - 34zł. Chyba za pokój. Zupełnie inna liga. U nas jest od 35zł za osobę. W dwunastoosobowym dormie...

Cdn.