13.02.2012

Niedziela, zmiana h3 - czyli cieć choroba!

Czwarta tura Włochów przybyła dziś do hosta. Tym razem odwiedziło nas południe włoskiego buta, które po angielsku - ani me, ani be. Wszyscy szprechają ino językiem Dantego. Nie jest łatwo, zważywszy na fakt, że takie 'śniadanie' na przykład, to po włosku 'colazione', 'makaron' to 'pasta', a 'kubek' - 'tazza'. Pocieszaja myśl, że przynajmniej 'pizza' znaczy i u nas i u nich to samo. Jako że mam dziś nockę, czeka mnie tytaniczne zadanie przygotowania colazione dla naszej italskiej setki gąb. Doświadczenie zebrałem w zeszłym tygodniu, kiedy trzy noce pod rząd wykładałem papu dla poprzedniej tury. Drożdżówy (byle nie z dżemem, bo nie zejdą, wiemy to odkąd pierwsza tura nie tknęła tego podtypu - co dziwne, bo chleb z dżemem jedli), płaty śniadaniowe w dwóch smakach, jogurtasy, pieczywo chrupkie, miodzio, kawusia, kałkałko i obowiązkowe ciepłe mleczko, po które będą zgłaszać się w rozciągniętych piżamach, szurając nogami w grubych skarpetach i wyciągając śpiochy z oczu. Duże dzieci. Swoją drogą, rzecz znamienna - włoska płeć piękna nie robi sobie nic z ewentualnych konwenansów i na grupowe śniadanie wkracza prosto z łóżek, niemalże w papilotach. Rzecz dla polskich kobiet nie do pomyślenia - bez uprzedniego strzelenia sobie oka ludzkości się raczej nie pokażą. Chyba, że byłyby chore. A i wtedy - tylko, kiedy chore ciężko (czyt.: gorączka powyżej 38,5). I sam nie wiem właściwie, która postawa lepsza. Jako początkujący feminista skłaniam się ku tej drugiej opcji. Ale pozostaję schizofrenicznie rozdarty. Konserwatywna część mnie woła o pomstę do nieba, zniesmaczona "flejowatością" i upadkiem obyczajów Włoszek, a ta bardziej postępowa empatycznie wczuwa się w trudną sytuację płci przeciwnej, ubranej w chomąto społecznych oczekiwań wobec kobiecego wyglądu, i cieszy się z tego przejawu ich rozluźnienia. Dobrze, że mnie nie dotyczy owa społeczna presja. Jak przystało na szanującego się ciecia - a szanujący się cieć jest z definicji mężczyzną - używam jeno mydła, szamponu i dezodorantu. A i to od święta - wierzę bowiem w działanie recepcyjnej lady, która przecież skutecznie izoluje mnie od gości, zmuszając do zachowania bezpiecznego dystansu, nie grożącego higienicznym skandalem. No co, dajmy żyć naszej florze bakteryjnej, Bogu ducha winnej, niech ma coś od życia. Okej, kończę już, bo zaczynam zapuszczać się (nomen omen) w coraz bardziej niebezpieczne rejony ludzkiego doświadczenia. Zmiana h3, 5:30 rano, umysł nie ten, skojarzenia nie takie, żarty nieśmieszne. Koniec bredzenia, czas wykładać buły. Żebym tylko nie zapominał wcześniej umyć rąk. Podobno we Włoszech od czterech dni szaleje epidemia salmonelli. Ciekawe skąd się wzięła...