Wczoraj miałem sen. Koszmar każdego szanującego się ciecia. Nocka, która wymyka się spod kontroli. Goście dostali kręćka i "wyplenili" z pokojów, jak zgłodniałe zombiaki na rave-party w dyskotece Powązki. Za Chiny Ludowe nie chcą iść spać, hałasują, chleją, syfią. Ci którzy nie "wyplenili", z pianą na ustach i walizami w rękach wybywają z hostelu, trzaskając drzwiami i krzycząc coś o skandalu i o tym, że w takich warunkach nie da się spać. Jest tego wszystkiego jakaś surrealna ilość. Pośród tej tłuszczy - ja, mały, bezbronny, wołający o opamiętanie, niesłyszalny. W ręku niedziałająca napadówka. Panikuję, doduszam przycisk, ale agencja ochrony nie przybywa. Schodzę do piwnicy, brnę po kostki w ściekach, nie wiadomo skąd pojawia się nagle obleśna wielka baba, ona też tu śpi. Chce mi zrobić krzywdę...
Sen nie miał puenty. Od puent mamy życie. Cholera, a miałem rozjaśniać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz